Pytanie 1. Planowanie, etapy pracy nad utworem... Jeden z moich licznych Korespondentów napisała... Od kilku tygodni próbuję
znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytanie
dotyczące charakteru, a raczej trybu pracy nad utworem. Udaję
się więc do najbardziej zaufanego źródła, czyli Drogiego
S. K. A problem jest następujący: jak
pracować nad utworem (i dlaczego) w całym cyklu pracy, tj. OD
czytania tekstu DO ostatecznego osiągnięcia sprawności
technicznej w założonej koncepcji interpretacyjnej, "uduchowienia" i "uwznioślenia"
danego utworu? Nie umiem dokonać wyboru między
dwoma możliwymi "rozkładami jazdy": jednym jest jednoczesna
praca nad całym utworem (lub częścią większej formy
cyklicznej) przez stopniowe dochodzenie do zamierzonego efektu,
realizację wszystkich niuansów jednocześnie i dokładną
analizę tekstu, jaką daje właśnie bardzo powolne
zwiększanie tempa utworu "kroczek po kroczku". Drugim rodzajem jest praca nad bardzo
krótkimi wycinkami utworu (np. kilkutaktowymi), mająca na celu niemal natychmiastowe
dopracowanie techniczne oraz
otrzymanie właściwego efektu brzmieniowego tych cegiełek.
Tutaj postęp w pracy nad utworem polega na stopniowym
wydłużaniu jednorazowo obrabianych fragmentów i stopniowe sklejanie
ich w całość. Obydwie wyżej wymienione metody pracy
mają swoje plusy i minusy: pierwsza daje możliwość
wcześniejszego odczucia jedności formy utworu i lepszego
ogarnięcia całości, ale we wcześniejszych etapach pracy
ogranicza się do żmudnego i "suchego" klepania co
może grozić późniejszym bardzo technicznym i w rezultacie chyba
"płaskim" podejściem do wykonywanego
dzieła; druga za to daje możliwość szybkiego znalezienia
najdogodniejszych środków wykonaczych i szybką pracę nad
walorami brzmieniowymi, ale podział wewnętrzny utworów na wyżej
wymienione "cegiełki" grozi zagubieniem
jedności formalnej i koncepcyjnej utworu, a po przejściu do pracy
nad dłuższym fragmentem, może okazć się, że
jedna cegiełka nie pasuje do drugiej... Tutaj stawiam ogromny znak zapytania. A
może istnieje sposób na połączenie walorów obu tych trybów lub
jakiś trzeci, "najlepszy"? Baaaaaaardzo proszę o pomoc! - Kamila Moja odpowiedź: Dzięki za zaufanie do Drogiego
S.K.! Postaram się nie zawieść Twoich oczekiwań
aczkolwiek nie wiem, czy - po pierwsze - jednoznaczna odpowiedź na Twoje
pytanie w ogóle istnieje, a po drugie: czy będziesz mieć
ochotę na samodzielne dopowiadanie sobie dalszych ciągów do
myśli, które za chwilę spróbuję Ci przedstawić? Zacznę od końca.
Pytasz: a może istnieje sposób na połączenie walorów obu tych trybów
lub trzeci, jakiś "najlepszy"? Sądzę, że tak właśnie jest;
albo jeszcze inaczej... - może istnieje bardzo wiele jeszcze innych
rozwiązań...? A może jest i tak, że oba opisane przez
Ciebie sposoby pracy TEŻ są dobre, jeśli wręcz nie - BARDZO
dobre? Bo to, co opisałaś, to tylko "ramy organizacyjne" procesu
uczenia się dowolnego utworu muzycznego. Oba są racjonalne i oba
mogą przynosić bardziej lub mniej satysfakcjonujące skutki.
Wszystko zależy od tego, jaka będzie metoda pracy nad cegiełkami,
a także od tego, JAKI CEL postawimy przed sobą
przystępując do pracy nad dowolnym utworem oraz, czy będziemy
potrafili pamiętać o tym celu w trakcie obrabiania cegiełek... Przypomina mi się króciutka opowiastka,
bodajże z "Alchemika"
Paulo Coelho: biedak miał
ochotę zwiedzić pałac znanego bogacza; pozwolono mu, a nawet
obiecano jakąś wielką nagrodę, byle podczas zwiedzania
nie rozlał ani kropli oliwy z łyżeczki, którą miał
trzymać w ręce (niby mądre, ale dziwne... – niespecjalnie
przepadam za tym typem literatury, choć ta właśnie opowiastka
mi się spodobała). Biedak jednak zagapił się
oglądając pałacowe "cuda i dziwy" no i
zapomniał o łyżeczce i oliwie. Z nagrody wyszły nici i
nawet nie pamiętam, czy go na koniec nie obito... Zapatrzył się na urodę "cegiełek" i zapomniał o
CELU...; poniósł karę. Bardzo dobrą dyrektywę mamy przecież u Prousta: "widzieć jasno w zachwyceniu"
(bardzo mądrą książeczkę o identycznym tytule
napisał Prof. Jan Błoński). Chodzi o to, by walcząc o
jakość "cegiełek" nie zapominać o
celu, jaki sobie wyznaczyliśmy
podchodząc do tego czy innego muzycznego zadania. Podobnych zaleceń
i mądrości zapewne znalazłoby się wiele. Wzięcie ich
pod uwagę uniemożliwi by po przejściu do pracy nad dłuższym fragmentem
jedna cegiełka nie pasowała do drugiej ani kształtem, ani
kolorem. To są jednak sprawy na tyle
ogólne, że łatwo się co do nich zgodzić; "diabeł tkwi w
szczegółach"... Aby dobrze planować naszą
pracę powinniśmy obok warunkujących powodzenie uzdolnień
muzycznych (a w tym - instrumentalnych) mieć też możliwie
głęboko odpowiadające prawdzie wyobrażenie o naturze
sprawy, którą się zajmujemy. Widzę tu kilka ważnych
podpunktów: czym jest muzyka, na czym polega doskonalenie techniki gry, po co
robię to - co w muzyce robię, itd. Czy muzyka zaczyna się od
dźwięku czy może od czegoś jeszcze głębszego? To nie są rzeczy bez znaczenia bo
one właśnie nie tylko powinny rzutować na charakter naszej
pracy - one doprawdy wyznaczają jej charakter i decydują o
jakości uzyskiwanych rezultatów. Oczywiście, że nie jest tak,
że Mozart był geniuszem, bo o tym wszystkim myślał i miał
nieprawdopodobnie głęboką świadomość tego co
robił... Ależ skąd! Mozart walczył o kawałek grosza
na przetrwanie, a ponieważ był muzycznie "bardzo zdolny", daleko
bardziej niż Salieri & Comp., po prostu pisał co mógł i
jak mógł, byle coś z tego sprzedać, coś zadyrygować,
coś wystawić i uporawszy się ze zleceniami, o które też
zresztą musiał walczyć na wcale niełatwiejszym rynku
niż dzisiaj, zarobić na tyle, by popłacić rachunki w
knajpach i mieć jeszcze coś dla domu... Czy On - Mozart - zdawał
sobie sprawę z tego, że jest tym nieprawdopodobnie wielkim
KIMŚ, za kogo Go uznajemy dzisiaj? Wątpię bardzo! Ale on, Mozart, po prostu BYŁ
geniuszem, któremu nie trzeba było myśleć o "cegiełkach";
w tysiącach stron jego partytur w zasadzie nawet nie ma żadnych
poprawek. Podobnie Józef Hofmann: także i on słyszał CO ma
być i automatycznie TO realizował i już. Kilkadziesiąt
patentów - ze spinaczem biurowym na
czele, to też coś, co jakby "przy okazji"
mu się wymyśliło... Na takich poziomach czucie, wyobraźnia,
myślenie i faktyczna realizacja są wręcz
nieprawdopodobnie blisko siebie i zapewne trudno człowiekowi o takiej
skali geniuszu rozdzielać je, analizować i - zwłaszcza -
radzić innym jak radzić sobie w pracy, o której stopniu komplikacji
i zakresie trudności związanych z naszą niedoskonałością
TAMCI WIELCY raczej nie mogli mieć nawet bladego pojęcia. Jeszcze
Hofmann, z jego precyzyjnym umysłem - tak (napisał nawet książkę
na ten temat), ale Mozart...? Widzisz, wszystko zaczyna się
jednak bardzo zmieniać gdy naturalnych zdolności nie staje i gdy
musimy szukać sposobów, odwoływać się do metod
itd, itp. Droga, która wydaje mi się
najbardziej racjonalna, to droga która próbuje RZECZYWIŚCIE blisko
siebie będące elementy, jak czucie, wyobraźnia, myślenie
i faktyczna realizacja - w pedagogicznej, moim zdaniem pedagogicznie
błędnej tradycji nieprzyzwoicie daleko jedne od drugich separowane,
napowrót ze sobą łączyć tak, by w procesie pracy
rzeczywiście ze sobą sprawnie współdziałały i,
uzupełniając się nawzajem, czyniły ją bardziej
interesującą dla pianisty oraz zbliżały nawet mniej
zdolnych do modelu reprezentowanego przez wspomnianych tu, a także wielu
innych Mistrzów naszego instrumentu. Wręcz nie wypada dodawać,
że punktem wyjścia są dla mnie dane, jakie historia
przekazała w nasze ręce wprost czy pośrednio od Chopina oraz jego doskonałego kontynuatora, Neuhausa; jest tych informacji
doprawdy bardzo dużo. Geniusz więc nie musi się
nad tym, co w muzyce robi, jakoś szczególnie zastanawiać; jego naturalne
"oprogramowanie"
może, owszem, zawierać jakieś aplikacje związane z
refleksją i analizą, ale NIE ONE stanowią najbardziej istotne
elementy składowe jego bytu.
Czy nas, miernych, stać na
oderwanie się od naszych niedoskonałości i popróbowanie w bodaj
mikro- jeśli nie w nano-wymiarze smaku tworzenia na trochę innym,
wyższym poziomie? Mając za sobą wiele lat prób
i błędów w tym zakresie, muszę z całą
stanowczością i odpowiedzialnością powiedzieć,
że tak: jest taka możliwość. Jednak podstawowego znaczenia
warunkiem jest tu chęć zaprzestania
piekarniczo-mechanicznego podchodzenia do sprawy (za chwilę
wyjaśnię o co mi chodzi), a przyjęcie postawy twórczej, bowiem
o ile granie ma być zarówno instrumentalnie wygodne (bardzo to
ważne dla nas) jak artystycznie ciekawe i piękne (ważne również
dla naszych słuchaczy), nasza praca nie może być nastawiona na
kopiowanie, odtwarzanie itp. Każda chwila spędzona przy
instrumencie - szlifowanie "cegiełek" czy doprowadzanie do
doskonałości wielkiej "cegły"/FORMY
jako całości - musi mieć jedno na celu: wyraz
(ekspresję). Sztuka jako całość jest niczym innym jak
FORMĄ, w jakiej człowiek wyraża coś co JEST czymś
więcej niż tylko zaspokajaniem potrzeb ciała i porządkowaniem
codzienności. Zastanów się nad takim
zagadnieniem: w którym momencie pracy nad utworem możemy Twoim zdaniem
zacząć myśleć o jego uduchowieniu i uwzniośleniu oraz nad tym, czy w ogóle można
cokolwiek uduchowiać
i uwznioślać w utworze, którego cała duchowa
tkanka (że się tak wyrażę) uprzednio, w ćwiczeniu,
została doszczętnie zabita, zatłuczona na amen...? Zastanów się też, jak
naprawdę rozumiesz "natychmiastowe" dopracowanie techniczne oraz otrzymanie
właściwego efektu brzmieniowego ... "cegiełek"?
Czy w ogóle możliwe jest uzyskanie właściwego efektu brzmieniowego
... cegiełek w oderwaniu od tego co w utworze jest PRZED nimi oraz PO nich? Czy aby
to, co PRZED nimi, nie powinno w bardzo zdecydowany sposób wpływać
na kształt "cegiełek",
które dopiero mają się pojawić w trakcie rozwoju budowanej Formy...?
Nie gniewaj się, ale - podobnie
jak wiele pokoleń, które nas poprzedziły oraz podobnie jak zapewne
wiele pokoleń, które przyjdą po nas - zdajesz się reprezentować typowo
piekarniczo-mechaniczny styl myślenia o pracy pianisty nad utworem.
Przez długie lata myślałem tak samo i trzeba było
doprawdy wielu batów łaskawie spuszczonych przez Naturę na moje
wyjątkowo odporne na cierpienie plecy (czyt.: krnąbrne i
zatwardziałe w bzdurze), bym został z tego stylu ostatecznie
wyzwolony. Podstawą błędu jest tu przekonanie, że da
się COŚ zrobić najpierw (zaczyn,
rama, ciasto, silnik), a potem tylko COŚ dodać (wiórki kokosowe, cukier puder,
lakiernia, rejestracja) i mazurek/maszyna - będą gotowe do spożycia/eksploatacji. Jednak tak naprawdę, to - uwierz
mi, proszę! - nie da się
najpierw wytłuc techniki a potem polukrować, uduchowić,
uwznioślić itp interpretację
utworu. Jeśli nie pracujesz nad tym, by każdy poszczególny
dźwięk był wyrazem określonego nastroju,
reprezentował cząsteczkę jakiejś Twojej własnej
niebanalnej myśli, wyrażał Twój własny (niechby zasugerowany
Ci przez nauczyciela, ale autentycznie przez Ciebie zaakceptowany)
stosunek całej Twojej duchowej indywidualności do muzycznego faktu,
z którego czysto zewnętrzną prezentacją masz do czynienia w
postaci nut zapisanych kiedyś przez kompozytora - nigdy nie stworzysz w
muzyce czegoś wartościowego. Czemu Rafał Blechacz tak się
wszystkim podobał? Bo w sposób wyraźny przemawiał we
własnym imieniu, a przynajmniej robił takie wrażenie.
Umówmy się jednak: nie da się przemawiać wyraźnie nie mając MUZYCZNIE niczego ważnego do powiedzenia.
Wyraźność bowiem (perfekcja techniczna gry) jest
osiągalna tylko przez długotrwałe i uporczywie na wyraźność
wyrazu nastawione ćwiczenie; u Hofmanna - zobaczyć nuty i
przegrać je ze dwa razy albo i mniej, to wszystko, gdy u nas ... ho-ho
!!!. Nie mając nic do powiedzenia po prostu NIE CHCE SIĘ
człowiekowi długo i uporczywie ćwiczyć, bo albo ogarnie
go nuda albo musi zwariować - chyba, że jest doprawdy rzetelnym
masochistą. A konkretnie, w szczegółach? Neuhaus radził by na
kilkanaście emocjonalnie różnych sposobów spróbować
zagrać jakiś jeden dźwięk... Co teraz grasz? Nad czym pracujesz? Spróbuj poszukać DOSZCZĘTNIE
DOSKONAŁEGO wyrazu dla jakiejkolwiek jednej dowolnej frazy, ale
bądź wobec siebie do końca uczciwa - tak, jak ja jestem wobec
siebie do końca uczciwy w kwestii kupna butów: dopóki nie jestem
absolutnie przekonany, że TE WŁAŚNIE mi IDEALNIE PASUJĄ -
to nie kupuję! Nie daj się zwieść poczuciu, że to
się jeszcze kiedyś później doszlifuje...! To "później"
się bowiem nie zdarzy nigdy. Niech głębokość Twego
niezadowolenia z nie dość doskonałego rezultatu będzie
doprawdy przepastna jak jakiś krater na Marsie...! Przyzwyczailiśmy się do
pośpiesznego zatwierdzania bylejakich rezultatów cząstkowych, a
potem się dziwimy, że całość kuśtyka... Zacznij od samego początku
dowolnego utworu i przede wszystkim zastanów się, co o nim tak
naprawdę wiesz...? Co ta muzyka tak naprawdę dla Ciebie
wyraża? Bo ona tak naprawdę to wcale nie wyraża siebie, jak by
jacyś esteci/absolutyści może chcieli powiedzieć. Musisz
wykryć, CO przez TE DŹWIĘKI chciałbyś
zakomunikować Światu; Światu – początkowo
rozumianemu jako Ty sam i cztery ściany pokoju, w którym ćwiczysz.
Nawet Lordi, choć pewnie o tym nie
myśli, wyraża coś więcej ponad budzenie poczucia ohydy i
przestrachu - casus Lordi jest dla mnie wyrazem reakcji człowieka
na ohydę rzeczywistości, w której żyje oraz próbą
przezwyciężenia lęków, których w zetknięciu z nią
doznaje (Tadeusz
Kantor niezwykle trafnie powiedział, "Sztuka nie jest odzwierciedleniem
rzeczywistości, ona jest odpowiedzią na
rzeczywistość"). OK. Wracamy do Twego grania.
Obserwowałem wiele lekcji, w których nauczyciele po doprawdy przyzwoitym
zagraniu np VI Sonaty Prokofiewa czy innej podobnych rozmiarów
kompozycji mieli młodemu człowiekowi do zaofiarowania tylko kilka
komunałów oraz życzenia dalszych sukcesów, choć od przyzwoitego
do artystycznie naprawdę wartościowej interpretacji wiedzie
baaaardzo daleka droga. Kilka lat takiego szkolenia i przy dobrych
układach tak wyszkolony adept może nawet trafić na
jakąś konkursową estradę, a jak ma więcej
szczęścia to i może zostać jakimś laureatem niższej kategorii; potem
dostanie jakąś asystenturę i zacznie TAK szkolić
innych. Niełatwo wyjść z tego magicznego kręgu choć
droga jest tak prosta: zacząć naprawdę być niezadowolonym
z bylejakiego wyniku i uporczywie szukać wyrazu, który by nam
pasował bez
zastrzeżeń do ogólnego OBRAZU opracowywanej kompozycji, z uwzględnieniem jej
stylu oraz IDEI, jaką w jego ramach wieści... Technika, wierz mi, "zrobi się"
sama. Wiem na co i Ciebie i WIELU stać w tym zakresie. Jedno czego i
Tobie i Wielu Innym brakuje, to głębsze pragnienie wyrazu... Dopóki nie odczujesz, że i w
Tobie - być może - bije źródło wiekuiście Żywej
Wody, nie uda Ci się wejść na drogę sukcesu; nie
myślę o innych laurach, jak na początek o czymś tak
banalnym i malutkim jak ZADOWOLENIE Z TWÓRCZEGO ŻYCIA. Uwierz mi:
wszystkie inne Laury są "tylko, jedynie i AŻ..." pochodną tego
stanu. Udzieleć innym można tylko tego, co się posiadło
samemu - skwaszeni rozdają jeno kwas. Do miłego! Pisz śmiało, może uda
się nam wspólnie coś z tym fantem zrobić...? Innych też
zapraszamy do współpracy! WELCOME! Serdecznie pozdrawiam – Stefan K.
|