Delikatne niepOrozumienia... Marcin – jeszcze jeden Marcin! Nigdy nie
przypuszczałem, że to aż tak popularne imię – napisał: Byłem na dwóch koncertach Lang Langa [w Warszawie]. Najpierw był recital.
Grał w pierwszej częsci Sonatę C Mozarta KV 330 i Sonatę h moll
Chopina, w drugiej całość Scen Dziecięcych Schumanna, dwa Preludia
(D i g) Rachmaninowa, Sonet 103 Petrarki Liszta i na koniec II
Rapsodię Liszta w aranżacji Horowitza. Wyszedłem w delikatnym szoku.
Nigdy bowiem nie słyszałem, aby jeden pianista, na jednym koncercie i z
jednego instrumentu wydobył aż taką gamę kolorów. Cały recital był nimi
przepełniony. Wrażenie robiło również to, że stale "wyciągał" to,
co zwykle jest "schowane". Nieustająca polifonia. Na drugim występie grał Koncert e moll Chopina i Koncert b moll
Czajkowskiego. Obydwie interpretacje były przepełnione różnymi efektami.
Problem w tym, że jeśli jakiś efekt pojawia się zbyt często, to przestaje być
efektem. Pomimo ciekawie i precyzyjnie zagranego całego koncertu, w
Czajkowskim zacząłem odnosić wrażenie, że Lang Lang zajmując się
"smaczkami", totalnie zgubił formę utworu. Żaden fragment nie
wynikał z poprzedniego, tylko był zupełnie czymś nowym. Te fakty przypomniały
mi słowa pewnego wykładowcy literatury fortepianowej gdzieś w dalekim
świecie, przytoczone przez znajomego studenta na papierosie przed akademią.
No i w końcu, w trakcie powrotu do domu, między mną i Kasią [dziewczyna
Marcina, świetna wiolonczelistka; SK] wykipiała
dyskusja na temat wykonawstwa muzyki. Postaram się jakoś ułożyć przemyślenia,
które z niej wyniknęły... Otóż, na pierwszych zajęciach ów wykładowca [z poprzedniego akapitu; SK] zadaje
każdemu studentowi pytanie o ulubionych pianistów; w przypadku mojego
znajomego odbyło się to tak: Wykładowca:
Jakich pianistów lubi Pan najbardziej? Mój kolega: Nooo…
Martha Argerich… Wykładowca:
Pianistów, się pytam! Kolega: Martha
Argerich. Wykładowca:
Pianistów, powiedziałem...! A chodzi o to, że dla wyżej wymienionego wykładowcy pianistą jest ten,
kto gra MUZYKĘ, a nie SIEBIE. Myślę sobie: bzdura. Ale po pewnym czasie mnie
to ugryzło. Proszę – taki Zimerman, Blechacz, Richter, Gilels. Oni grają
MUZYKĘ. Argerich, Lang Lang – oni grają SIEBIE. Co z tego wynika? Grający MUZYKĘ przedstawiają utwór, odzwierciedlają w możliwie
największym stopniu tylko to, co zapisał kompozytor, ewentualnie to, co
kompozytor mógł mieć na myśli kształtując zapis w ten, a nie inny sposób.
Słuchacz (oczywiście zależy od słuchacza) upaja się znakomitą kompozycją,
zwięzłym cyklem, przykładną formą, piękną melodią, harmonią itd... Słuchacz
sam doszukuje się interpretacji, sensu, treści. Grający SIEBIE przedstawiają utwór odczytany z partytury i przepuszczony
przez filtry własnej osobowości, wrażliwości. Słuchacz zachwyca się
interpretacją wykonawcy, jego rozumieniem utworu, środkami, jakimi dysponuje
do pokazania tego, co znalazł w danym utworze. No i z jednej strony
słuchaczowi jest łatwiej, bo przychodzi na gotowy SHOW. Z drugiej strony
utwór zwykle zostaje zniekształcony przez to, że niejako uzupełnia lub
poprawia się dzieło kompozytora (tu zawieszenie, tu trochę inna dynamika, tam
przesunięty akcent, wyciągnięty inny głos itp). Publika z kolei też dzieli się na preferujących granie MUZYKI i tych
drugich. Tylko nieliczni potrafią jednego dnia przygotować się na dawkę
muzyki, a drugiego na posłuchanie wykonawcy. Po części z obserwacji, a po
części z własnego doświadczenia wnioskuję, iż więcej jest tych (z publiki),
którzy lubią posłuchać gotowego, efektownego show. Z drugiej strony na konkursach zwykle patrzy się lepiej na tych, którzy
lepiej odwzorowują zapis utworu. Tak mi się przynajmniej wydaje. I tutaj
rodzi się problem. W którym kierunku powinien zmierzać młody pianista (jak
ja)? Rozwijać osobowość i wrażliwość, czy ten najbardziej produktywny czas
poświęcić na zdobywanie wiedzy, potrzebnej do odpowiednich wykonań pod
względem np stylu? Najwygodniej, rzecz jasna, byłoby znaleźć wypadkową tych dwóch kierunków,
ale z tego co widzę i słyszę, niezbyt jest to łatwe (może Kenner nieźle sobie z tym radzi). Ale
tego chyba próbuje większość z mojego przedziału wiekowego, i słyszę jak
nieudolnie to brzmi. Ja już mam problem z tym, że w Beethovenie zaczynam
romansować (w sensie "wypowiadania się" w zbyt aktywny sposób), co
skutkuje tym, że każdy fragment pierwszej części jest np. w innym tempie. Ale
jeśli to przyhamuję, to zaraz mnie skręca, bo chciałoby się więcej, bo to
brzmi zbyt "bezpłciowo". W Prokofiewie to samo. Jaka jest Twoja
opinia na ten temat? Serdecznie pozdrawiam i czekam na odpowiedź, - Marcin Oto moja
odpowiedź na ten bardzo ciekawy i pod każdym względem wartościowy list: Hmmm...! Od czego by
tu zacząć...? Ano chyba od tego, że nic tak dobrze nie wpływa na
samopoczucie, jak świadomość tego, że mocno trzymamy się ziemi, czyli
konkretów. Zajmijmy się kilkoma faktami i tylko faktami, resztę zostawiając
amatorom Wielkich Myśli o Niczym. Jak się za chwilę przekonamy – faktów jest
doprawdy niewiele; są za to wyjątkowo twarde. Postawmy na początek
pytanie: czy ktokolwiek na tym Bożym Świecie, ucząc się nowego utworu z
zamiarem wykonania go kiedyś publicznie lub nie, jest w stanie zapoznać się z
tą kompozycją inaczej, jak tylko dzięki swoim własnym, UPRZEDNIO zdobytym
umiejętnościom w zakresie analizy tekstu i rozpoznawania lub lepiej:
kreowania jego emocjonalno-obrazowej zawartości – z jednej strony. I dalej:
czy ktokolwiek w Świecie potrafi zdobyć się na jakościowo inne (lepsze lub
gorsze) wykonanie, jak tylko to, które czynią możliwym jego AKTUALNIE
posiadane umiejętności instrumentalne? - Moim zdaniem: nie. A
Twoim? Czy w związku z przed
chwilą stwierdzonym faktem istnienia JEDYNEJ MOŻLIWEJ SZANSY poznania,
nauczenia się i odtworzenia utworu wyłącznie dzięki TEMU, co AKTUALNIE, teraz
już wiemy i umiemy, ktokolwiek jest w stanie ominąć ów PRÓG AKTUALNEGO
POZIOMU własnej wiedzy muzycznej i umiejętności instrumentalnych, wznieść się
ponad nim, okrążyć go, obejść lub "przebić się" do utworu tunelem pod
tym progiem wydrążonym? - Moim zdaniem, nie. Każdy muzyk czy nie
muzyk przystępujący do realizacji jakiegokolwiek zadania: tworzenia projektu
domu, budowy lokomotywy atomowej lub zapory wodnej na Warcie, komponowania
oratorium i rozwiązywania krzyżówki w "Przekroju" – ma do
dyspozycji tylko taki zasób WŁASNEJ WIEDZY i umiejętności, jaki faktycznie
posiada. A Twoim zdaniem? - Jakie są tego konsekwencje? Ano takie, że
jakiekolwiek tzw. obiektywne "granie MUZYKI", omijające wpływ "filtrów
własnej osobowości, wrażliwości" grającego jest kompletną
UTOPIĄ. Każdy jest w stanie zagrać tylko TO i tylko TAK, jak ROZUMIE
partyturę oraz na ile to, co z niej i w niej rozumie, JEST W STANIE
praktycznie zrealizować na instrumencie. Chopin grając swoje własne utwory
GRAŁ SIEBIE, czy MUZYKĘ? Przecież jego interpretacje wprowadzały ludzi
nieomal w ekstazę, co dla fanów tzw. "wykonań obiektywnych" jest sprawą
bardzo nieelegancką, nawet brzydką, a w każdym razie głeboko NIESTOSOWNĄ: "Niepodobna
wypowiedzieć, co i jak grał. Pierwszy raz w życiu uczułem tak silnie piękność
muzyki, że uderzyłem w płacz. Wszystkie odcienia uczucia mistrza łowiłem w
lot i najdoskonalej pamiętam motywa i wrażenie każdego kawałka. Grał
nasamprzód cudowne preludium, potem kołysankę, potem mazurka i znów
kołysankę, o której powiedziała pani Hoffmann [Klementyna z Tańskich], że tak
śpiewać musieli aniołowie w Betlejem..." (Eigeldinger, Chopin w
oczach swoich uczniów, Kraków 2000, s. 346). Problem w tym, że – chcemy tego czy nie chcemy – zawsze gramy SIEBIE w
CZYJEJŚ MUZYCE, choćby we własnej, jak było z Chopinem w przed chwilą
przytoczonym opisie Bohdana Zaleskiego. Popatrz: a Liszt i jego sposób grania
chopinowskich Etiud? Liszt grał je przecież (i to bardzo) po swojemu, a jednak
z najpełniejszą akceptacją tej INNOŚCI przez Chopina. Podobnie było i z Koncertem
d moll Rachmaninowa i jego interpretacją przez Horowitza. Rachmaninow sam
był przecież doskonałym, genialnym pianistą – a jednak Horowitz DOSTRZEGŁ w
muzyce Koncertu d moll zdecydowanie WIĘCEJ od kompozytora i POTRAFIŁ
to praktycznie zrealizować na fortepianie. Bo UMIAŁ! Bo był zdolny! Jakże
inaczej ludzie mogliby dojść do takich spostrzeżeń i ocen, jak tylko przez
słuchowy kontakt z realizacją Horowitza. Dla mnie też na niemal identycznie wysokim poziomie, chyba
przewyższającym własne wykonanie Rachmaninowa, jest nagranie 3 Koncertu
przez Gilelsa z Ormandym i filadelfijczykami. A z Koncertem c moll
podobnie, choć tu wzorcem dla moich uszu nie jest Rachmaninow, a Richter grający
to dzieło z orkiestrą leningradzką pod dyrekcją Kurta Sanderlinga; mam to
jeszcze na winylu; istny skarb! - Horowitz więc (Gilels, Richter) grają w
Rachmaninowie SIEBIE, czy MUZYKĘ? Odpowiedź dziecinnie prosta i pozbawiona
jakiegokolwiek mieszającego ludziom w głowach intelektualnego nadużycia:
oczywiście, że ONI grają – jak wszyscy, zawsze i wszystko – CZYJĄŚ MUZYKĘ,
ale przetworzoną przez filtr i pryzmat WŁASNEJ sztuki i talentu. Inaczej się
po prostu NIE DA. Różnica jest tylko w tym, że ci Panowie
ROBIĄ TO DOBRZE...! Bo ta sama wielka muzyka "przetworzona przez filtr i
pryzmat" czyjegoś beztalencia wcale nie byłaby postrzegana jako
"GRANIE MUZYKI", jeno jako "granie SIEBIE" – tyle, że
teraz owo "SIEBIE" dotyczyłoby czegoś, co tylko wprowadza do wykonania
wiele zbędnych szumów DEZINFORMACYJNYCH wynikających z braku zarówno
zrozumienia istoty problemu przez wykonawcę, jak umiejętności prezentacji
przez niego tej muzyki za pośrednictwem określonego instrumentu (u śpiewaków:
własnego głosu). - Mam nadzieję, że wyrażam się
wystarczająco jasno...?! Sytuacja zmienia się tylko pozornie: zawsze jest
jakieś dzieło, zawsze jest JAKIEŚ jego zrozumienie dokonujące się za
pośrednictwem INDYWIDUALNIE ukształtowanych i nieprawdopodobnie jakościowo
zróżnicowanych FILTRÓW wiedzy, wrażliwości i w ogóle talentu, zawsze jest
jakaś prezentacja i zawsze jest jakiś jej i ją WARTOŚCIUJĄCY ODBIÓR. Poza rozumiejącym i interpretującym
muzykę czyimś EGO ona istnieje tylko w formie bytu intencjonalnego, o którego
jakościach możemy dyskutować podobnie jak o walorach ewentualnego pobytu w
Niebie... A żeby było jeszcze
jaśniej, to powiem, że wypada sobie uzmysłowić, że różnice w sposobie
odczuwania – nie tylko zresztą tak skomplikowanych rzeczy jak muzyka, ale
nawet całkiem prostych jak temperatura (ciepło/zimno), smak
(słodko/gorzko/kwaśno/słono), wilgotność (sucho/mokro), oświetlenie
(jasno/ciemno) – są przeogromne. Znam ludzi, którzy nic nie wezmą do ust z
talerza DOPÓKI tego jadła nie potraktują ogromną ilością soli i pieprzu, nigdy
zresztą wcześniej go nie próbując; dla nich jakby z definicji wszystko jest
NIEDOSOLONE. Dla wielu woda w morzu, rzece czy jeziorze nigdy nie jest
wystarczająco ciepła, gdy np niżej podpisana moja skromna osoba z radością
zanurza się w przerębli i stwierdza, że uczucie PO wyjściu z takiej lodowatej
kąpieli jest nieprawdopodobnie wspaniałe: dopiero wówczas czujesz, jak DOBRZE
ŻYJESZ! Super!!! Idąc dalej: nutki
utworu to jak temat do opracowania przez malarza albo kość do jeszcze nieugotowanej
zupki. Jedna pianistyczna kuchareczka zrobi z tej kostki istne cudo: pełnia
smaku, do tego grzanki, kaszka lub łazanki, wszystko dosolone i dopieprzone
jak należy. Zaś inna doda jeno wody, zapomni o soli – i pogotuje tylko
trochę. No i co? I może się zdarzyć, że ta pierwsza, smaczna zupka poważnie
zaszkodzi choremu na wrzody żoładka i omal zabije chorego na marskość
wątroby, gdy bezsolna wodzianka okaże się lekkostrawna i dlatego dietetycznie
zbawienna dla jakiegoś ledwie żywego pacjenta. Paradoksów jest w życiu masa –
to raz; a dwa – to to, że ani proste, a nawet nieproste analogie bynajmniej
nie stanowią o słuszności rozumowania w dowolnej sprawie, bo – dla przykładu... Ludzie to nie mrówki
czy pingwiny i każdy z nas MA PRAWO do indywidualnego, właśnie –
indywidualnie uformowanego wypowiadania się we wszelkiej sztuce i sprawie;
także w wykonawstwie muzycznym. Deklaracja, zgodnie z którą wykonawców dzieli
się na GRAJĄCYCH MUZYKĘ i GRAJĄCYCH SIEBIE, jest w moim przekonaniu nie
popartym żadną logiką, intelektualnym i MORALNYM nadużyciem. To podejście w
całej rozciągłości nienaukowe: typowa, pozbawiona oparcia w jakiejkolwiek wiedzy
arbitralność. Bo niby na jakiej podstawie do jednego "wora"
wrzucamy tak różne indywidualności jak Zimerman,
Blechacz, Richter i Gilels, a do drugiego, do worka "be" kładziemy
Argerich i Lang Langa? Richter ma z pewnością dużo więcej wspólnego z
Zimermanem i Argerich niż z Gilelsem, który – dla mnie, dla mnie – jest
raczej bliższy Blechacza i Lang Langa... A gdzie, w którym "worku" są
miejsca dla Glenna Goulda, Myry Hess, György Cziffry, Józefa
Hofmanna, Giny Bachauer, Mitsuko Uchidy, Ignacego Paderewskiego, Josipa
Lewina i wielu, wielu jeszcze Pań i Panów, których artystyczny dorobek określał
kierunki rozwoju światowej pianistyki? Wracając do tej
irytującej kwestii przeciwstawiania rzekomo OBIEKTYWNEGO "grania muzyki"
rzekomo SUBIEKTYWNEMU "graniu siebie" – to czy aby nie jest
zwyczajnie tak, że ludziska lubią na łapu-capu dorabiać rozmaite teorie do
własnych, często bardzo powierzchownie sobie-uświadomionych gustów?
Duchy wolne nie narzucają innym własnych ocen i poglądów w tak bzdurnej
sferze; one wiedzą, że po małowartościowych wirtuozach i tak nie ostanie się
żaden ślad i nie ma powodów do niepokoju, bo nie pozostawiająca po sobie
cienia wzruszeń artystyczna nijakość przeminie jak zeszłoroczne śniegi bez
kiwnięcia palcem z naszej strony. Kto pamięta te setki anonimowych mrówek
fortepianu, których już tyle przelazło przez sale i estrady świata, i których
tony nagrań czekają w spokoju na przemiał w młynach historii oraz na
ostateczną utylizację w wirtualnych i innych Zakładach Przetwórczych
Duchowego Ubóstwa (ZPDU)? A – z drugiej strony – kto zapomni chopinowskiego Walca
op. 42 w nagraniu Wielkiego Hofmanna? Albo jego Kreislerian? Albo
nagranie Wanderera przez
Lang Langa (live z Carnegie Hall, 2004)? Te "dźwięki i wonie" będą
wiekuiście krążyć w wieczornej toni naszej wdzięcznej pamięci. A do tego
zawsze się one będą DOSKONALE
sprzedawać w swoich kolejnych re-re-re-re-re-edycjach...! Niestety, "duchy
zniewolone" często mają chętkę by ograniczać i dołować innych (żeby się
czasem nie poczuli za dobrze, rehehehehe...); czerpią one sadystyczną
satysfakcję udowadniając z iluzorycznej zresztą "wysokości
katedry", że coś co dla pragnącego się lepiej poczuć fana Artystycznej
Indywidualności jest WARTOŚCIĄ, dla Ich Formalnej Ekscelencji jest niczym, po
prostu NI-CZYM. Kropka! A przecież i tak
wszystko to co także ONI MYŚLĄ – jest na niczym innym w ostatecznym
rozrachunku budowane, jak tylko na odczuciach! Gdy ONI czują, że w określonym
wykonaniu PROPORCJE układają się w idealny DLA NICH sposób, to ONI wtedy to
nazywają GRANIEM MUZYKI, choć to przecie nic innego jak prezentacja czyjegoś
– tyle, że akurat TAK WŁAŚNIE, SUBIEKTYWNIE PRZEŻYTEGO i PRZEMYŚLANEGO obrazu
tej czy innej kompozycji, i praktycznie zrealizowanej w sposób, który Y czy X
akurat mają ochotę zaakceptować. Nie wnikamy w problem faktycznej kompetencji
Ygreka czy Ixa do ferowania takich czy innych sądów, bo jasne jest, że w
ocenach na ogół mylą się prawie wszyscy i dopiero Historia nie tyle prostuje
te pomyłki, co wydaje własne opinie. Moim zdaniem natomiast bardzo nieładnie
jest, gdy w sytuacji, w której Y czy X zaczynają w czyjejś grze wyczuwać inne
od SWOICH preferencje estetyczne, oskarżają go czy ją o bezczelny subiektywizm, czyli GRANIE
SIEBIE, czy o cokolwiek innego – jak niegustowna kiecka albo nieodpowiedni
krój nosa. A tymczasem... Dla mnie np zarówno
nagrania Chopina przez Harasiewicza, zwłaszcza te późniejsze, jak
chopinowskie nagrania Pogorelića (i stare i nowe) – są w równy sposób nie do
przyjęcia i prawdopodobnie, gdybym był jurorem, to także głosowałbym
przeciwko dopuszczeniu tego ostatniego do Finału Konkursu im. Chopina (z
całym szacunkiem dla jego wielkiego, choć jakże dziwacznie rozwijającego się
talentu; kto wie – może na skutek tamtej właśnie konkursowej traumy tak się z
tym jakże cierpiąco wyglądającym artystą dzieje?). Nie zasłaniałbym się
jednak jakimiś peniuarem pseudoobiektywizmu, że to niby nie toleruję
"grania siebie" – tylko powiedział szczerze, że TAKA WIZJA Chopina
nie odpowiada MOJEJ WIZJI tej muzyki. I to byłoby fair. "Owijanie"
własnego, w całej pełni uprawnionego SUCHEGO i ZIMNEGO SUBIEKTYWIZMU (suche serca
i zimne dusze są przecież zjawiskiem z TEJ ZIEMI...) w kutą żelazem zbroję pseudoobiektywizmu
w walce z czyimś GORĄCYM i TROPIKALNYM SUBIEKTYWIZMEM uważam za głęboko
niemoralne. Zwłaszcza wobec braku możliwości wyjaśnienia wielu podtekstów tej
walki reprezentantom tzw. szerokiej PUBLICZNOŚCI konkursowo-koncertowej (Melomani
Czyści), uznaję te "wygibasy" za głęboko szkodliwe. Choć rozumiem,
z drugiej strony, że dość powszechny w środowiskach artystycznych brak
świadomości faktycznego znaczenia słów oraz brak chęci głębszego
zastanowienia się nad rzeczywistym sensem i znaczeniem słowa pisanego, a
zwłaszcza mówionego wręcz do nich prowokuje; zupełnie jak w polityce – co za
wstyd! Piszesz: ... na
konkursach zwykle patrzy się lepiej na tych, którzy lepiej odwzorowują zapis
utworu. Tak mi się przynajmniej wydaje. I tutaj rodzi się problem. W którym
kierunku powinien zmierzać młody pianista (jak ja)? Rozwijać osobowość i
wrażliwość, czy ten najbardziej produktywny czas poświęcić na zdobywanie
wiedzy, potrzebnej do odpowiednich wykonań pod względem np stylu? Szczerze mówiąc, to na konkursach najlepiej się patrzy na tych co grają
sprawnie, pewnie, szybko i czysto oraz, których artystyczna indywidualność
jest na tyle dokładnie przykryta, że nie razi pępkiem na wierzchu i dekoltem
po pas, a która jednak na tyle odsłania jakże powabne "ciało
muzyki", że audience ma możliwość WYOBRAŻENIA sobie, jakie to
skarby pod tymi skromnymi szatkami mogą się ukrywać! Konkurs muzyczny to – w
moim odczuciu – kto wie, czy nie w pierwszym rzędzie szkoła i sztuka
DYPLOMACJI. Weźmy takie przykłady jak Argerich, Zimermann i Blechacz. Kto śmiałby powiedzieć, że na konkursach ONI grali NIEMUZYKALNIE? Ha! A
PRZECIEŻ to ZWYCIĘZCY! Oni MIMO tego wygrali i to jest dopiero sztuka przez
Wielkie "S". A wygrali, bo obok wszystkich innych talentów
UMIELI ZACHOWAĆ MIARĘ i faktycznie GRAJĄC SOBĄ (bo nie da się grać kimś
innym), starali się jakby ukryć nieskromny fakt swego istnienia. To wszystko
jest jednak niezwykle delikatna materia i wiele w niej zaplątań krzyżujących
się ambicji i interesów – szczególnie na konkursach, które przecież wydają
przepustki do szerokiego świata, czyli dopuszczają "młode wilki" do
niemałej forsy oraz, czego też nie wolno lekceważyć, do boskiego żaru Sławy.
Kariera może się potem potoczyć rozmaicie, jednak prymarne otwarcie Wierzei
Historii w muzyce na ogół dokonuje się za pośrednictwem wygranego lub
wystarczająco hucznie (Pogorelić) zawalonego konkursu. Młody pianista w XXI wieku musi rozwijać osobowość i
wrażliwość, równocześnie pilnie gromadząc wiedzę o stylach,
czytając poezję, chodząc na wystawy sztuki – także współczesnej oraz przede
wszystkim, grając, grając, grając; jak dawniej Horowitz i Rubinstein.
Nawiasem: SIEBIE, czy MUZYKĘ grał boski Arthur? Czy JUŻ zacząłeś dostrzegasz
całą obrzydliwą schizofrenię takiego stawiania sprawy? A Paderewski? A
ostatnio Lang Lang, który bodajże mając 12 lat grał wszystkie Etiudy
Chopina? Zupełnie jak Arrau, który wszystkie transcendentalne grał jako
całkiem mały chłopiec. Czy nie jest już dla Ciebie jasne jak Słońce, że owo
jakże przewrotne przeciwstawienie "grających MUZYKĘ" "grającym
SIEBIE" jest zarówno metodologicznie jak moralnie pozbawione sensu? Piszesz: Grający MUZYKĘ
przedstawiają utwór, odzwierciedlają w możliwie największym stopniu tylko to,
co zapisał kompozytor, ewentualnie to, co kompozytor mógł mieć na myśli
kształtując zapis w ten, a nie inny sposób. Słuchacz (oczywiście zależy od
słuchacza) upaja się znakomitą kompozycją, zwięzłym cyklem, przykładną formą,
piękną melodią, harmonią itd... Słuchacz sam doszukuje się interpretacji,
sensu, treści. Stary! Wybacz, ale to czysta iluzja i czcza ułuda! Grający MUZYKĘ
"odzwierciedlają" tylko własne pojęcie tego, jak ZROZUMIELI to co w
partyturze napisano oraz to – JAK WYOBRAZILI SOBIE ideę, którą ewentualnie
"miał na myśli" kompozytor. Czy nie wydaje Ci się jednak, nawiasem mówiąc, że skrajną BEZCZELNOŚCIĄ
jest wyobrażanie sobie tego, że oto JA, jak się tylko
bardzo zepnę w sobie i nastroszę, to z pewnością POTRAFIĘ swoim kurzym
rozumkiem odkryć TO, co o tej czy innej frazie mógł "myśleć", jak
mógł ją "czuć" taki muzyczny geniusz jak Bach czy Chopin? Dla mnie
to raczej bardzo poważne "nieporozumienie towarzyskie" sądzić, że
przy pomocy sił swego kurzego rozumku (again and again) Y czy X doprawdy
zdołają wznieść się do poziomu bachowskiej czy chopinowskiej intuicji
muzycznej...! Co za odwaga! I jaka tu gigantyczna PRÓŻNOŚĆ skryta w pozorach
"skromności i obiektywizmu"; co za niepojęcie nadęta bzdura...! Słuchacz sam doszukuje się interpretacji, sensu, treści? Taaak...? No,
chyba jak przypadkowo jest emerytowanym profesorem pianina dodatkowego w
Akademii. A jak jest TYLKO asystentem w Instytucie Lotnictwa albo
sprzedawczynią w sklepie z pasmanterią? A jak rolnikiem z Manieczek? A
leśnikiem z Białowieży? To wówczas co? To jak wówczas będzie z tym
"doszukiwaniem się interpretacji, sensu i treści" przez słuchaczy
reprezentujących te inne, nic z muzyką nie mające wspólnego zawody? Grający SIEBIE
przedstawiają utwór odczytany z partytury i przepuszczony przez filtry
własnej osobowości, wrażliwości. Słuchacz zachwyca się interpretacją
wykonawcy, jego rozumieniem utworu, środkami, jakimi dysponuje do pokazania
tego, co znalazł w danym utworze. No i z jednej strony słuchaczowi jest
łatwiej, bo przychodzi na gotowy SHOW. Z drugiej strony utwór zwykle zostaje
zniekształcony przez to, że [wykonawca: SK] niejako
uzupełnia lub poprawia się dzieło kompozytora (tu zawieszenie, tu trochę inna
dynamika, tam przesunięty akcent, wyciągnięty inny głos itp). Chłopie! Musisz raz na zawsze uwolnić się od tej
bezsensownej dychotomii: "grający siebie" przedstawiają utwór
wysmażony w identyczny sposób jak ci, których określasz jako "grających
muzykę", bo nikt na Świecie od czasu jego stworzenia nie potrafi
zobaczyć, posmakować, usłyszeć i ZROZUMIEĆ dowolnego występującego na nim
zjawiska lub dowolnej rzeczy inaczej niż za pośrednictwem SWOICH oczu, SWEGO
smaku, SWOICH uszu i SWOJEGO mózgu. Wszystko, co jesteśmy w stanie pojąć,
przechodzi – często nawet bez udziału naszej świadomości – przez FILTRY i
PRYZMATY naszej wiedzy i niewiedzy oraz sita emocji, nad którymi tylko bardzo
rzadko panujemy. Einstein powiedział,
"Our
observations are always shaped by the theory through which we see" (Gareth Morgan, Images
of Organization); podobnie Bergson, "Oko
spostrzega tylko to, do czego rozumienia umysł jest przygotowany..." –
to wszystko tyczy się w równej mierze każdego typu ludzkiej aktywności:
naukowej, codziennej praktycznej, twórczej w technice i sztuce, analitycznej
w teozofii i geometrii tak samo. Mówił już o tym małoznany a ciekawy
gruziński psycholog Dmitri Uznadze w swej "teorii nastawień" (lata
30-te XX wieku), w której dowodzi dokładnie tego samego co Einstein i
Bergson: postrzegamy świat (a więc i muzykę) przez pryzmat NASTAWIEŃ, jakie w
naszej podświadomości wykreowało dotychczasowe doświadczenie życiowe. My po
prostu, zwyczajnie mówiąc, nie jesteśmy w stanie niczego zrobić w inny, jak
tylko najgłębiej OSOBISTY SPOSÓB i tylko przypadkowa zbieżność w odczuwaniu i
traktowaniu WARTOŚCI przez nas i innych powoduje, że czasem przez jednych
jesteśmy raczej akceptowani (ONI mówią wtedy, że "gramy MUZYKĘ"), a
przez innych raczej nie (i ONI wtedy mówią, że "gramy SIEBIE"). A
to przecie tylko złudzenia, bajki, bajeczki, bajunie! Czy doprawdy sądzisz, że Chopin, Liszt, Mozart, Mendelssohn, Paganini,
Szymanowski, Rachmaninow, Skriabin, Paderewski i wszyscy inni muzycznie bodaj
jako-tako uzdolnieni ludzie za każdym razem IDENTYCZNIE interpretowali swoją
czy cudzą muzykę? Że takie rzeczy jak "tu zawieszenie,
tu trochę inna dynamika, tam przesunięty akcent, wyciągnięty inny głos" były im
wredne i obce? To, że niby MATRYCA, STEMPEL, ODCISK, WYCISK, PRZYCISK i
MATRIX mają być tym ideałem? Że gdy wszystko w koło Macieju stale będzie
takie samo – to niby TAKA ma być działalność twórcza, której się warto
poświęcić? Że niby TAKIE COŚ ma dać życiu treść i wypełnić je WARTOŚCIAMI? O
rrrany! A przecież sam piszesz, że jak [artystycznie] przyhamujsz, to
zaraz Cię wykręca, bo chciałoby się więcej, bo to brzmi zbyt "bezpłciowo". No i widzisz
sam o co tu w końcu "biega"... Uświadommy sobie na koniec i inny aspekt sprawy, a mianowicie taki, że
SŁUCHACZ to też CZŁOWIEK i, że on o tym WIE! On pragnie być godnie podjęty za
własne, za bilet wpłacone pieniądze. On przychodzi na koncert nie po to, by
sam miał coś interpretować i się ZA WŁASNE PIENIĄDZE jeszcze wysilać w
przygotowywanie muzycznej strawy, ale przychodzi na muzyczne ucztowanie – by
coś PRZEŻYĆ, by zanurzyć się w obrazach i emocjach INNEGO, lepszego i
piękniejszego ŚWIATA. Kompozytorzy dają tylko bardzo ogólne wskazówki w tej
mierze i dlatego setki i tysiące tysięcy muzycznie uzdolnionej, nieraz
doprawdy bardzo uzdolnionej młodzieży uczą się ODCZYTYWAĆ kompozytorskie
teksty ZAWSZE i ZAWSZE na nowo, kreować ich ARTYSTYCZNĄ (EMOCJONALNĄ,
OBRAZOWĄ) TREŚĆ na miarę nadchodzących kolejnych, coraz bardziej nowych Epok. Piszesz, oceniając drugi z ostatnio przez Ciebie słyszanych występów Lang
Langa: ...grał Koncert
e moll Chopina i Koncert b moll Czajkowskiego. Obydwie
interpretacje były przepełnione różnymi efektami. Problem w tym, że jeśli
jakiś efekt pojawia się zbyt często, to przestaje być efektem. Pomimo
ciekawie i precyzyjnie zagranego całego koncertu, w Czajkowskim zacząłem
odnosić wrażenie, że Lang Lang zajmując się "smaczkami", totalnie
zgubił formę utworu. Żaden fragment nie wynikał z poprzedniego, tylko był
zupełnie czymś nowym. Masz, oczywiście, pełne prawo oceniać w ten sposób, ale patrz: choć Lang
Lang w Twojej klasyfikacji (wraz z Argerich) należy do grupy
"beee", bo gra SIEBIE, Ty – słuchając jego występu jednak po
swojemu doszukujesz się interpretacji, sensu, treści, zamiast zachwycać się
interpretacją wykonawcy, jego rozumieniem utworu, środkami, jakimi dysponuje
do pokazania tego, co znalazł w danym utworze. Każdy
postępuje w identyczny sposób i dzieje się tak najzupełniej niezależnie od
tego, czy KTOŚ INNY (np ów wspomniany przez Ciebie wykładowca ze stron
dalekich) sobie wymyślił, że pianista to ten, co gra (jego zdaniem) TAK a NIE
INACZEJ (choć pianiści w ogóle bardzo różnie grywają, np w zależności od
nastroju wywołanego klimatami z poprzedniego wieczora lub perspektywy
dokonania JUTRO gigantycznej wpłaty na rzecz Urzędu Skarbowego, przez co
szansa willi na Balearach gwałtownie ucieka w siną dal). Zawsze, każdy
SŁUCHACZ – także Juror – na miarę własnych upodobań i własnej świadomości
rzeczy interpretuje usłyszaną produkcję, doszukuje się tam sensu i treści,
zachwyca się nią lub wścieka na interpretację wykonawcy, jego rozumienie utworu,
środki techniczne wreszcie, jakie zdaniem SŁUCHACZA wystarczają LUB NIE do
pokazania tego, co można w danym utworze odnaleźć – lub bardziej prawdziwie
mówiąc: na jego bazie WYKREOWAĆ. A czy nie przyszło Ci do głowy, że tak licha ocena drugiego występu Lang
Langa zrodziła się jako wynik TWOJEGO NIEZROZUMIENIA jego stylu
interpretowania? Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem Horowitza
nagranie Scherza h moll Chopina – to byłem strasznie negatywnie
zszokowany. Podobnie kiedyś jakże nudną i brzydką wydawała mi się muzyka
Szymanowskiego – znana wówczas z lichych płyt nagranych przez
średniozainteresowanych tą muzyką i chyba średnio przygotowanych do jej
nagrywania muzyków. Dopiero kiedy po latach sam się zacząłem w nią wgryzać
–zostałem jej dożywotnio najgorętszym wielbicielem. Może to, co określasz u
Lang Langa jako Twoim zdaniem zbędne "efekty", jest formą
przejawiania się zupełnie innego sposobu myślenia o tej muzyce i traktowania
jej niż ten, który DOTYCHCZAS Cię satysfakcjonował? Słyszałem i widziałem video z Lang Langiem grającym Koncert b moll
Czjkowskiego z jakąś chyba amerykańską orkiestrą pod dyrekcją Sir Simona
Rattle. Byłem olśniony! Nie wiem, jak było w Warszawie, ale wiem aż nadto
dobrze, że syndrom "złego dnia" może w równym stopniu dotyczyć
solisty jak słuchacza i dlatego z wiekiem przyzwyczajam się do coraz większej
ostrożności w ferowaniu, zwłaszcza, negatywnych osądów czyjejś sztuki... Patrz: jak bardzo inaczej postrzegano muzykę Bacha w dobie Busoniego,
Petriego i Muggelliniego, których redakcje wydają się nam aktualnie starsze i
bardziej oddalone od naszej dzisiejszej wizji tej muzyki niż Jurassic Park od Hyde Parku. A tylko
kilkadziesiąt lat dzieli nas od owej jakże mocno zatęchłej epoki tysiącznych
łuczków i kropeczek...! To nie Twoja wina, wiem to dobrze bo znam Cię od wielu lat, że
okoliczności w pewnym zakresie skierowały Twoje myślenie w ślepe uliczki
zagadnień POZORNYCH i zaklinowały je w Alejkach Wiekuistej Bzdury. Jak to
jednak dobrze, że wierzgasz przeciw temu chwilowemu (wierzę w to głęboko),
dość przykremu wyrokowi Losu! Że nie poddajesz się uciskowi parcianej obroży
powierzchownego myślenia, którą Ci nałożono! Trzeba walczyć, nie dać się
wdeptać w podłogę i czym prędzej przestać wierzyć w poglądy, których podstawą
jest tylko jakaś forma intelektualnej kurzawki: dmuchnięcie – i po
wszystkim... Pytaj dalej, jeśli nie na wszystko odpowiedziałem. Najserdeczniej pozdrawiam. Ściskaj Kasię! Aktualizacja: 2007-03-06 |